Wieczny chłopiec dorasta – czyli kilka słów o serialu „Californication”

  • Publikacja
  • 06/08/2014

Po siedmiu latach i siedmiu sezonach, Hank Moody, wiecznie dorastający pisarz, odchodzi na emeryturę. Czy jest to emerytura zasłużona?

 

 

Siedem lat to kawał czasu, wiele może się zmienić w życiu człowieka, choć losy Hanka przypominały zwyczajowo sinusoidę schodzenia się i rozchodzenia z Karen, temat ten stanowił główny wątek filmu, choć oczywiście nie jedyny. Warto wspomnieć także o szeregu ekscesów seksualnych głównego bohatera (i nie tylko), prób znalezienia stałej pracy czy w końcu odnalezienia siebie. Życie Hanka można ująć w haśle „Sex, drugs and rock'n'roll” i choć daleko mu do ideału, to trudno odmówić mu uroku.

 

Hank Moody ma jeden główny problem – kocha kobiety, jak sam twierdzi – wszystkie, a one nie pozostają mu dłużne, nawet nie chcę liczyć ile osobników płci pięknej przewinęło się przez jego serialowe łóżko, a jednak, żadna z nich nie była w stanie zająć miejsca Karen w sercu Hanka. Hank Moody to także autor poczytnej książki „Bóg Nas Nienawidzi” na podstawie której nakręcono film. Tytuł książki świetnie oddaje poziom humoru głównego bohatera oraz jego podejście do życia. Sytuacje, które go spotykają, a może których bywa autorem, są niekiedy po prostu abstrakcyjne, wiernie wtóruje mu jego agent oraz przyjaciel Charlie Runkle, bodaj najbardziej pocieszna postać tego serialu. Trudno nie odnieść się także do Karen, która obok Hanka stanowi jedną ze stałych postaci tego serialu, na plus zaliczyć muszę rozwój jej postaci, która początkowo mnie drażniła. Podobnie rzecz przedstawia się z Beccą, córką Hanka, która dorasta z sezonu na sezon kończąc na ślubnym kobiercu. No i w końcu Marcy, małżonka Charliego, która jest zupełnym przeciwieństwem swojego partnera, świetnie go jednocześnie dopełniając.

 

Pomimo lepszych i gorszych sezonów, mniej i bardziej charyzmatycznych bohaterów, „Californication” zapewniło mi godziny rozrywki, śmiechu i mnóstwo momentów szczerego uśmiechu oraz sporej dawki ironii względem życia, chyba każdy choć raz pomyślał, że fajnie byłoby pożyć jak Hank, by po chwili dojść do wniosku, że szczerze współczuje głównemu bohaterowi. Zwieńczenie serialu zrekompensowało nam jakość mniej udanych sezonów, a Hankowi jego niepowodzenia. Podobnie jak dobra książka pozostawia pewną pustkę w życiu człowieka, tak i widząc napisy końcowe ostatniego odcinka doszłam do wniosku, że wraz z końcem „Californication” skończył się też pewien etap w moim życiu, jakkolwiek górnolotnie zabrzmiały wcześniejsze słowa, będzie mi brakowało tej barwnej menażerii bohaterów z pobocznymi bohaterami pokroju Stu czy Richarda Bates’a.

 

Są tacy, którzy uważają, że serial mógłby spokojnie obejść się bez kilku sezonów, nie tracąc na tym na wartości, a nawet ją zyskując. Był taki czas, kiedy i ja zastanawiałam się co jeszcze ten serial ma mi do zaproponowania, że chyba już pora na koniec, ile bowiem można śledzić miłosne podboje Hanka oraz jego nieudolne starania o Karen? A jednak, podane były one w tak pysznej otoczce, że dawałam się wciągnąć kolejnym sezonom. Trudno przypisać „Californication” przesadnie wzniosłe przesłanie, choć patrząc na zakończenie, możemy dojść do wniosku, że każde, nawet najbardziej popaprane i chaotyczne życie może zakończyć się happy endem, nawet jeśli miałby trwać on tylko chwilę.

 

Na koniec warto wspomnieć, że dla samego aktora, rola Moodiego była sposobem na zrzucenie piętna agenta Muldera, które zamienił, na być może bardziej atrakcyjną łatkę wiecznego playboya. Nie da się jednak ukryć, że to jedna z najlepszych ról Duchovnego ostatnich lat, która popkulturze przyniosła bohatera, na tyle charyzmatycznego, by zapamiętać go jeszcze na długi czas i do którego niejeden będzie wracał, ponownie oglądając sezony „Californication”. 

 

autor: Monika Matura